moroz.dev

<< Back to index

181. China day 106. O kabalistyce i Australijczykach

{/* */}

Chengdu, 2014-12-08 03:43:28 +0100 Dzień 106 w Chinach

Moja Macocha wyznała ostatnio w prywatnej korespondencji, że stęskniła się za moją publicystyką w Języku Ojczystym. Przez ostatnie trzy lata z hakiem wszystkie nocie pisałem bowiem w języku Jankesów, nie licząc kilku razy, kiedy zdecydowałem się wypacać swe zbereźności w języku chińskim — tych jednak było zdecydowanie najmniej. Od momentu, kiedy przestawiłem się z książek analogowych na e-booki, niemal wszystko, co czytałem, było po angielsku; dlatego też zwykle nazywałem go „językiem normalnym”. Nic więc dziwnego, że ostatnimi czasy niemałą trudność sprawia mi wypowiedzenie się w Języku Ojczystym o czymkolwiek bardziej wyrafinowanym, niż Pieniądze bądź Dupa Maryni. Co się tyczy tego ostatniego, to jest to raczej w sensie przenośnym, gdyż w Państwie Środka kobiety o tym imieniu występują stosunkowo rzadko. Kojarzę tylko jedną długonogą blondynę z Ukrainy o imieniu Darina, aczkolwiek jej poślady jakoś nigdy przesadnie mnie nie zajmowały.

Dawno również nie pisałem nic odręcznie, a jeżeli już, to w celach naukowych, po chińsku albo koreańsku. Nawet jednak po koreańsku ostatnio pisałem głównie na komputerze — po pierwsze primo, bo jest szybciej, a po wtóre, bo nie trzeba się przy tym martwić ostrością ołówka, gramaturą papieru, kątem nachylenia łokcia i całą resztą czynników, które onegdaj spędzały sen z powiek domorosłym gryzipiórkom. Kiedy ja sam byłem młodocianym publicystą, dane mi było żyć w zgoła innym otoczeniu, niż to, w którym bytuję obecnie. Bo życie w Chinach to nie przelewki. Siedzenie w Chinach i pisanie blogaska, w nie mniejszym stopniu niż poważne studia w Poznaniu, może wywierać silny wpływ na psychikę, a nierzadko również powodować trwały uszczerbek na zdrowiu. Oba miejsca obfitują bowiem w obcokrajowców, kluby oraz suto zakrapiane alkoholem, papierosami oraz twardymi prochami studenckie imprezy, choć muszę przyznać, że pod tym względem chińskie wyobrażenie o dobrej zabawie znacząco odbiega od polskiego. W całych Chinach największym jednak zagrożeniem są ci Przedziwni Jegomoście z różnych stron świata, którzy raczej prędzej niż później wciągają cię w nielekką kabałę.

Na przykład w sobotę wieczorem, kiedy już planowałem poćwiczyć jogę, pomedytować i, w dalszej perspektywie, udać się spać o jakiejś w miarę chrześcijańskiej porze (zwykle chodzę spać w porze raczej buddyjskiej), otrzymałem na ŁejSinie, zwanym przez niemówiących po chińsku WeChatem, wiadomość od pewnej niewiasty, którą poznałem przeszło trzy lata temu w Nankinie.
Jestem w Chengdu, brzmiała wiadomość.
Wspomniana koleżanka przesiedziała ostatnio ładnych parę miesięcy w Ghanie, gdzie dorabiała jako tłumacz chińsko-angielski, utrzymując przy tym niewiernego chińskiego konkubenta, który nic nie robił, tylko chodził od klubu do klubu i wydawał jej ciężko zarobione pieniądze, a w dodatku ostatnio okazało się, że jest żonaty i ma dwójkę dzieci. Obecnie wróciła do Ojczyzny i zamierza spędzić tu bliżej nieokreślony czas.

Po pobieżnej medytacji oraz prostym posiłku udałem się do niewielkiego pubu w okolicach Zachodniej Bramy Uniwersytetu Syczuańskiego (z przyczyn osobistych wolę nie nazywać go Swoją Uczelnią) o nazwie Beer Nest, gdzie uraczyłem się całkiem smacznym piwem pszenicznym, ginem z tonikiem koleżanki oraz zakupioną uprzednio w sklepie flaszeczką jinjiu (勁酒). Gnieździło się tam, oprócz ww. niewiasty, wielu obcokrajowców. Ku memu ubolewaniu, było też pełne podstarzałych Chinek po trzydziestce, które czyhały tylko na młodych, przystojnych obcokrajowców, których mogłyby wykorzystać (tzn. mówić do nich po angielsku) i porzucić. Wspomniałem jednej z takich harpii mimochodem o znajomości z pewną niezwykle sympatyczną Tajwanką, którą nawiązałem jakieś półtora tygodnia temu w pociągu do Xi’Anu, i że nie mogę z nią pojechać do Szanghaju i Hangzhou, bo nie mam na to obecnie hajsu. Podstarzała Chinka w przypływie szczodrości poinformowała mnie więc, że mogę w Chinach nauczać angielskiego.
— Możesz uczyć angielskiego. 200 juanów za godzinę, popracujesz sobie po dwie godzinki pięć razy w tygodniu i już masz 8000 na miesiąc.
— Cudownie — odparłem. — Dzięki ci, Pani, za światło tej nauki.
Byłaby to naprawdę wspaniała wiadomość, gdyby nie fakt, że raczej mało kto w tej branży poszukuje nieogarniętego Polaka bez doświadczenia i wykształcenia, którego angielski jest ponadto raczej do dupy. Poza tym i tak właśnie czekam na wypłatę za listopad, która nadejdzie tak późno, że to już naprawdę musztarda po obiedzie.

Z Beer Nest wraz z koleżanką i koleżanką koleżanki poszliśmy do Helen’s, jednego z tych barów targetujących w obcokrajowców, które wszędzie w Chinach wyglądają tak samo, niezależnie od szerokości geograficznej i wysokości nad poziomem morza, gdzie sprzedaje się rozwodnione Tsingtao za kilkanaście juanów, albo drinki na bazie wody sodowej za czterdzieści, gdzie wszyscy prędzej czy później zamawiają wielką fajkę wodną i przepalają nią odzież, skórę oraz lakier na stołach, i które są przez to tak szalenie nudne, że nawet Andrzeja Warchoła mogłyby zniechęcić do picia. Jedyną zaletą Helen’s w Chengdu przy ulicy Brokatowej jest to, że można pojechać windą na 21. piętro i oglądać nocną panoramę tej wielkiej metropolii, aby następnie pójść do jednego z licznych klubów tanecznych, mieszczących się na tych wysokościach, np. Here We Go (Tutaj Idziemy).

W Helen’s zostałem poczęstowany wiadrem ginu z tonikiem, a kiedy już jedna z koleżanek zgubiła gdzieś pod stołem pierścionek, a druga przepaliła węgielkiem od fajki wodnej blat, przesiedliśmy się, by siać spustoszenie gdzie indziej. Ponieważ było już dosyć późno, i lokal pustoszał, wnet dołączyło do nas więcej ludzi. Kogóż tam nie było! Były Amerykanki, które przedstawiały się “Hi, we’re stupid Americans”, choć tak w ogóle sprawiały wrażenie całkiem rozgarniętych. Byli jacyś Chińczycy. Wreszcie pojawił się także Australijczyk, który z przejęciem opowiadał, jak chwilę wcześniej omal nie zginął w następstwie rozboju w biały dzień. Kiedy już w barze nie było nikogo, a w Chinach następuje to dużo wcześniej, niż w Europie Wschodniej, już koło trzeciej, poszliśmy na schody ewakuacyjne, by wspólnie uraczyć się działką wybornego afgańskiego haszyszu. Potem dziewczyny rozjechały się taksówkami do domu, zaś ja zostałem tylko z Australijczykiem. Uraczywszy się pospiesznie butelką koniaku, pojechaliśmy motorem do jego ulubionego baru, gdzieś koło Drugiej Obwodnicy (二環路), Południowej Ulicy Ludowej (人民南路) i Nefrytowego Lasu (玉林). Gdzie dokładnie — nie pomnę.

Następny lokal na naszej trasie był chyba najlepszym barem, w jakim byłem jak dotąd w Chinach. Atmosferą i wystrojem dorównywał takim klasykom koszalińskiego życia nocnego, jak BWA, Centrala a nawet Zacisze za życia Szeryfa. Tam również nie było już zbyt wielu ludzi. Oprócz szefa, jakiejś młodej Chinki władającej całkiem nienajgorszym angielskim i właściciela baru, śpiącego w narkotycznym transie na kanapie, były tam chyba tylko dwie osoby. Jedna z nich okazała się grubą rybą w biurze tłumaczeń, dzięki czemu załatwiłem sobie tam praktyki studenckie. Pewien muskularny Amerykanin o łysym czerepie i mętnym wzroku spytał mnie, czy chcę się zabawić, czyniąc przy tym dobrze mi znany gest dotykania nosa.
— Jasne — odparłem bez chwili wahania.
Na szklanym blacie stołu uczyniliśmy kilka sympatycznych ścieżek, by następnie wciągnąć je przez banknot stujuanowy. Cóż to był za koks! Nie brałem tak dobrego towaru chyba od drugiej liceum, a trzeba przyznać, że koszalińscy dilerzy, jak i poznańscy, do swego fachu podchodzili niezwykle poważnie.

2014-12-15 08:05:39 +0100
Dzień 113 w Chinach

W drodze na narty. Moja uczennica postanowiła zabrać mnie ze sobą na wyjazd w góry. Jako argument przemawiający za wyborem mnie podała fakt, iż wyjazd jest w poniedziałek, a kto jak kto, ale ja na pewno mam wtedy czas. Muszę przyznać, że miała rację.

Wczoraj wieczorem uraczyłem się z Adrianem koreańskim żarciem za ciężkie pieniądze (równowartość 45 zł za dwie osoby i górę żarcia) i pewną ilością napojów wyskokowych. Następnie spotkałem Nepalczyków palących trawę z okazji urodzin i pojechałem z nimi do Jellyfish. Stamtąd z grupą Anglików pojechałem do Only, gdzie ochroniarze w bardzo agresywny sposób skonfiskowali mój alkohol. Chińska żona jednego z Anglików stwierdziła, że konfiskowanie alkoholu w ten sposób uwłacza ludzkiej godności i w związku z tym ona tam nie chce wchodzić.

Ja natomiast wszedłem i spotkałem tam, oprócz kolejnych Anglików, mojego austro-niderlandzko-australijskiego przyjaciela Ryszarda, który onegdaj przejechał na motorze 15 000 km z Guilin na południowym wschodzie Chin do Xinjiangu na północnym wschodzie. Zajęło mu to 100 dni, w którym to czasie przebywał w ChRL na lipnej wizie biznesowej. Kiedy milicjanci pytali, co robi w Chinach, odpowiadał tylko „學習中國文化” („studiuję kulturę Chin”). „Tylko Straż Graniczna na lotnisku rozumie, co tak naprawdę znaczą te literki na wizie. A wtedy to i tak nie ma żadnego znaczenia.” Na długi weekend z okazji rocznicy proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej (1-7 października), zamiast, tak jak niektórzy, pojechać najtańszą kuszetką w jakieś zwyczajne miejsce, Ryszard kupił za 2100 juanów używaną rikszę motorową, zwaną popularnie 三輪車 albo tuk-tukiem. Przy takim pojeździe, stary dobry Fiat 126p jest, nie przymierzając, demonem prędkości, dysponuje również zbliżoną ładownością. Ryszard zapakował na ten pojazd dwóch kumpli z bagażami i zapasem piwa Duvel i pojechał autostradą w góry. Jakby tego było mało, nie miał śpiwora, więc w drogę zabrał kołdrę z akademika w olśniewająco białej poszwie, którą później owijał sobie nogi, gdy prowadząc motór wśród górskich przełęczy zdał sobie sprawę, iż zapomniał długich spodni. Oprócz tego, Ryszard ukończył prestiżowy londyński SOAS, przy którym poznańska sinologia jest jeno Politechniką Koszalińską. Studia te oraz nieprzeciętna inteligencja sprawiły, że mówi po chińsku dużo lepiej ode mnie. Jakby tego było mało, jest też zabójczo przystojny i wysportowany. Jednak, bym nie czuł się od niego dużo gorszy, Bozia pokarała go leworęcznością. Dzięki temu nie jest w stanie prześcignąć mnie w zakresie odręcznego pisania po chińsku.

Kiedy go spotkałem, było już grubo po dobranocce, mniej więcej koło trzeciej. Ryszard wyznał, że przez ostatnie trzy dni cały czas był na lekkim rauszu. Mimo iż była to niedziela, lokal pełen był syczuańskiej bananowej młodzieży oraz młodych, pięknych kobiet w farbowanych włosach i mocnym makijażu, leniwie sączących przy stoliku jedno piwo. (BTW. Nie wiem, czy wiecie, ale słowo „frajer” w języku niemieckim, Freier, oznacza właśnie klienta takiej niewiasty.) O ile w europejskich klubach parkiet jako przestrzeń do tańca jest zwykle największą i najważniejszą częścią lokalu, o tyle w Azji raczej nikt tak naprawdę nie tańczy, w związku z czym większą część powierzchni lokali zajmują stoliki z bardzo wygodnymi kanapami (obitymi wodoodpornym, zmywalnym materiałem). Kiedy go spotkałem, Ryszard „tańczył” na podwyższeniu. Opodal „tańczyła” jakaś młoda i niebrzydka Chinka. Uśmiechnęła się do mnie. Nie pamiętam już, czy się do niej odśmiechnąłem, czy nie — dziewczęta nieszczególnie mnie bowiem interesują. Ale ponieważ zawarliśmy już wówczas pewien rodzaj więzi, kiedy później stałem przed lokalem i piłem z jednym Anglikiem rozpuszczalnik nitro z Pepsi, a ona udawała się do domku, na wszelki wypadek wziąłem na nią namiary.

Do akademika wróciłem jakoś po czwartej. Spotkałem tam Ryszarda oraz owego Amerykanina, który podczas swojego pierwszego tygodnia w Chinach pozbawił pewną Chinkę cnoty, w następstwie czego inni Amerykanie nazywali go Red John („Czerwony Jan”). Spytałem Czerwonego Jana, czy nie chciałby może pojechać ze mną i moją uczennicą na narty, jednakowoż zdecydował się nie jechać, gdyż stwierdził, że nie może sobie pozwolić na trzydniową nieobecność tuż przed sesją. Umyłem zęby i poszedłem spać. Byłem już bardzo zmęczony. Obudziłem się w bardzo złym stanie. Obmyłem ciało swe od nieczystości, zgoliłem pod prysznicem rachityczny zarost na mordzie. Ponieważ w Chengdu w akademiku jest ogółem bardzo zimno, prysznice nierzadko się wydłużają. Aby nie nudzić się samemu pod prysznicem, zwykle puszczam muzykę z komórki. Inspirując się Azjatami, którzy kucając nad kiblem bawią się telefonami i palą ćmiki, wpadłem kiedyś na pomysł picia pod prysznicem browarów, ale obecnie nie robię tego zbyt często, najwyżej osiem razy dziennie. Po wyjściu spod prysznica spotkałem Nepalkę z 322, która mimo późnego powrotu i wysokiej zawartości wszystkiego we krwi poszła na zajęcia. Podziwiam.

= * * * * * * * =

Moje życie codzienne w Chengdu nie jest szczególnie urozmaicone. Zwykle wychodzę z akademika tylko na żarcie, czasem do sklepu albo na randomowe wyprawy po mieście z młodymi, ładnymi Chinkami, nierzadko z happy endem (tzn. jedzeniem). Kiedy jeszcze byłem szczęśliwym posiadaczem roweru, również nie miałem okazji ujrzeć ogromu tej tętniącej życiem metropolii, jaką jest Chengdu. Widziałem tylko uliczki, ulice, drogi, lecz zawsze z poziomu chodnika. Jednak jadąc samochodem bądź taksówką można wjechać na drogi szybkiego ruchu, obwodnice, ślimaki i inne estakady (jak to napisał Mój Stary o estakadach w centrum Chongqingu: „niezłe spaghetti”) i ujrzeć niekończące się morze trzydziestopiętrowych bloków, wieżowców i takich tam. Dziś właśnie takimi drogami jechałem na umówione miejsce spotkania z uczennicą (przy Wielkiej Drodze Markiza Wu).

I to górskie powietrze po prawie czterech miesiącach w wielomilionowych metropoliach! I tylko zaawansowane delirium tremens nie pozwalało mi w pełni cieszyć się tymi, jakże wspaniałymi, okolicznościami przyrodniczymi. Miałem zamiar pójść do apteki i dotruć się lekami bez recepty, aż w końcu wpadłem na pomysł wzięcia Natrium sulphuricum i wszystko przeszło. Moje dotychczasowe poglądy na leczenie kaca legły w gruzach.

Minęliśmy Wenchuan. To tu 12 maja 2008 roku zatrzęsła się ziemia. W Syczuanie trzęsień ziemi jest całe mnóstwo, ale najwyraźniej wszystkie przespałem. I dobrze.

{/* */}